Jestem kobietą i nic co nie jest kobiece, nie jest mi obce.
Namiot, śpiwór, wygodne buty czy nawet kiecka niczym z czerwonego dywanu– takie treści są dostępne na moim profilu instagramowym, jednak kiedy tylko raz poruszyłam otwarcie temat mojej pielęgnacji twarzy w podróży – wydarzyło się coś niesamowitego.
Moja skrzynka pękała w szwach od waszych wiadomości, których głównym pytaniem jakie mi zadawałyście było:
Jakich kosmetyków używam do pielęgnacji twarzy w podróży?
To nie jest post sponsorowany. To nawet nie jest reklama. To po prostu hołd dla marki, która uratowała moją skórę niejednokrotnie. Od wysuszonej skóry po klimatyzacji w samolotach, po poparzenia i przebarwienia na twarzy. O pryszczach wielkości kraterów nie wspomnę.
Tą marką jest Origins.
Ale za co tak uwielbiam te kosmetyki? Przede wszystkim opierają się na naturalnych składnikach, nie zawierają w sobie parabenów, parafiny, składników pochodzenia zwierzęcego itd. Są świetne jakościowo, mają przepiękny zapach (każdy z nich!) i mają także piękne opakowania, a efekty widoczne są już po pierwszym zastosowaniu. Dzisiaj kilka słów o serii Dr. Andrew Weil for Origins Mega-Mushroom Skin Relief.
Ale po kolei… 🙂
Kiedy byłam jeszcze ciężko harującą studentką, na 2 etaty już wtedy używałam serii Origins ale Ginzing (wspomnę o niej na końcu), dlatego w momencie kiedy mój portfel urósł i mogłam sobie pozwolić na droższe, drogeryjne kosmetyki, wiedziałam że pierwszą marką po jaką sięgnę będzie właśnie Origins.
Seria Mega-Mushroom Skin Relief ma działanie przede wszystkim kojące, wzmacnia barierę skóry i chroni ją przed czynnikami zewnętrznymi. Na początku sięgnęłam po 3 podstawowe kroki: żel do mycia twarzy, tonik i płyn micelarny, by tak na prawdę po niespełna pół roku sięgnąć po całą resztę, którą dopełnił , krem do twarzy, emulsja nawilżająca, serum do twarzy i maska. Pewnie dziwicie się czemu nie ma w tym wyliczeniu kremu pod oczy: ponieważ po prostu do dziś nie znalazłam kosmetyku, który sprostałby moim sińcom oraz cienkiej, papierowej skórze.
Jak powinna wyglądać prawidłowa pielęgnacja z marką Origins?
Step 1- demakijaż, oczyszczanie, tonizowanie
Myślę, że każda kobieta, która odróżnia żel do mycia twarzy od płynu micelarnego, wie jaka jest prawidłowa kolejność. Nie będę się tu wymądrzać, bo do niedawna myłam twarz mydłem siarkowym i myślałam, że to jest ok. Kolejnym- nie ukrywam- moim ulubionym krokiem jest Origins Mega-Mushroom Lotion Tonique Apaisante. Jest to hybryda toniku i emulsji na bazie sławnej mieszanki grzybów dr Andrew Weila. Moim tipem, bo jestem typowym Januszem, jest to, że nakładam tonik na twarz rękoma, nie wacikiem, żeby całość wchłonęła się w twarz. Dlaczego? Ponieważ ten tonik to złoto! Pomaga ukoić, odprężyć i nawilżyć skórę, która po jego zastosowaniu wygląda na zdrowszą, jędrniejszą i odświeżoną, a co najlepsze, nasze zaczerwienienia tracą na intensywności.
Cena: Około 140 zł za 200ml
Step 2- Nawilżanie
Marka Origins po raz kolejny udowodniła mi, że moja wiedza o kosmetykach jest znikoma. Zazwyczaj po toniku nakładałam krem i bajlando. A tu nie drogie Panie! Padnie pewnie termin “serum”. Naaaah…. ZONK…
Przedstawiam Wam bohatera tego zamieszania czyli Hydra Bust Gel Lioton. Jest to beztłuszczowa emulsja z mikrokropelkami z zawartością grzybów Chaga, które błyskawicznie odświeżają i wypełniają skórę bogatymi w składniki odżywcze sfermentowanymi grzybami. Mało? Sfermentowane grzyby Chaga, które działają na zasadzie potężnego przeciwutleniacza, oraz nazywane są grzybami nieśmiertelności. Posiadają silne właściwości przeciwpodrażnieniowe, wiec za około 250 zł mamy coś, co odbudowało moją skórę, po poparzeniach słonecznych na Sumatrze. Udajcie, że tego nie czytanie, ale miałam poobcierane kolana od koralowca do krwi, a nie miałam już żadnego kremu. Stwierdziłam ” co mi tam, 250 zł na kolana, WHY NOT?!“. I okazało się, że było to strzał w dziesiątkę.
Cena: około 250 zł za 50 ml
Czas na serum!
Czas na mojego wybawcę skóry wysuszonej, czyli Mega-Mushroom Skin Relief Advanced Face Serum. Polecam to serum wszystkim, a już szczególnie osobom z cerą wrażliwą, skłonną do zaczerwienień i podrażnień. Zawsze miałam zaczerwienienia w okolicach kości policzkowych, częste przesuszenia w okolicy ust i może niewielkie, ale nieustające niedoskonałości. Koloryt był nierówny i czułam się niekomfortowo bez makijażu. Żaden kosmetyk nie był w stanie się z tym uporać, a w dodatku po aplikacji większości produktów, cera piekła a podrażnienie nie znikało. Wystarczyło kilka aplikacji serum, by cera zaczęła wyglądać jak nigdy przedtem. Koloryt jest wyrównany, skóra nawilżona i sprężysta, zero podrażnień czy przesuszeń! Staram się nie wyolbrzymiać ani nie hiperbolizować działań kosmetyków, ale ten- na prawdę mi pomógł. Do tego jest bardzo wydajny: zazwyczaj wystarczają dwie małe pompki. CENA: około 300zł za 50ml.
Na dopełnienie- Krem poproszę!
Krem ładnie pachnie, szybko się wchłania i bardzo dobrze nawilża. Twarz po nim jest wygładzona i miękka. Mam wrażenie, że delikatna powłoka kremu trzyma mi się do rana (krem stosujemy na noc). Krem ma konsystencję masła, więc jest bardzo wydajny. Ponadto w zaktualizowanej wersji formuły znalazł się nowy składnik: czernidłak kołpakowaty. Nasycony przeciwutleniaczami, doskonale współpracuje z pozostałymi supergrzybami i enzymem probiotycznym – Lactobaccilusem – wspierając zdrowy i piękny wygląd skóry.
Cena: około 250zł
Maseczki do wyboru do koloru
Marka słynie z maseczek: na noc, na 10 min, na 20 min, zmywające, w płachcie…jest tego sporo. Skoro już o serii Mega Mashroom mowa napiszę o moich odczuciach właśnie o tym produkcie. Jak już wspomniałam mam cerę mieszaną z suchymi policzkami i rozszerzonymi naczynkami. Maseczka świetnie sprawdza się na oba te problemy. Idealnie wycisza zaczerwienioną skórę i super nawilża. Skóra rano po użyciu maseczki jest ukojona, nawilżona, wygładzona i bardzo miła w dotyku. Nawilżenie utrzymuje się na dłużej niż tylko dzień po użyciu maseczki, a to się ceni. “Maseczka stanowi idealną suplementację dla skóry, która miała kontakt z czynnikami podrażniającymi takimi jak intensywne słońce, wysuszający wiatr czy woskowanie. Należy stosować dwa razy w tygodniu na oczyszczoną skórę, pozostawiając ją na 10 minut i zmywając za pomocą chusteczki”.
Seria Ginzing- o co chodzi?
Każda z Nas ma taki dzień, że na naszej twarzy pojawia się historia dnia poprzedniego. Coś pomiędzy kacem, niewyspaniem a zarwaną nocą przed komputerem. I właśnie wtedy, kiedy byłam mieszanką tych trzech nieszczęść ( czyt. na studiach) sięgnęłam po PIERWSZY kosmetyk z Origins, którym był krem koloryzujący Ginzing SPF 40 energy.
Krem fajnie wyrównuje koloryt, ale jeżeli ktoś chce przykryć większe niedoskonałości to się nie sprawdzi (ale tez nie o to chodzi w kremach bb). Dostosowuje się do koloru skóry, wiec będzie bardzo uniwersalny. Pozostawia delikany efekt glow, więc niewyspanie odjęte z twarzy za pomocą czarodziejskiej różdżki. Nie do końca się sprawdzi przy cerze suchej, ponieważ lekko czuć ściągnięcie skóry po jakimś czasie od aplikacji. Nie zauważyłam aby zapychał, ale spotkałam się z różnymi opiniami koleżanek, którym go poleciłam. W sezonie jesienno- zimowy stanowi bazę pod podkład. Wada – mało odporny na wodę, od razu się ściera.
Cena: 145 zł na 50ml
Alternatywą dla osób, które nie lubią efektu glow, polecam GinZing Oil-Free Energy-Boosting Gel Moisturizer czyli bezolejowy żel nawilżający.
No cóż. Z mojej strony wyczerpałam temat do końca. Nie testowałam innych serii więc ciężko mi się wypowiedzieć, wiem natomiast jedno. Jeżeli masz podobne problemy skórne do moich, może warto zainwestować w dwa droższe kosmetyki, które rzeczywiście działają cuda? 🙂
Brak komentarzy